wtorek, 13 kwietnia 2010

Ostatni człowiek na Ziemi - Ubaldo Ragona (1964)




Jesteście mutantami, świrami. Ja jestem człowiekiem. Ostatnim człowiekiem.

Grudzień 1965 roku. Budzisz się z dźwiękiem budzika. Wstajesz, odznaczasz w kalendarzu kolejny dzień - to już trzeci rok leci. Musisz sprawdzić stan zabezpieczeń domu - desek w oknach i drzwiach, porozwieszanych wszędzie luster i krzyży oraz świeżość czosnku, bezwonny jest bezużyteczny, nie powstrzyma bestii!

Tak zaczyna się zwykły dzień Roberta Morgana, ostatniego człowieka na Ziemi. Po śniadaniu i kawie, zabiera ze sobą torbę pełną osikowych kołków i rusza w miasto. Wykonuje rutynowe czynności, którymi są: likwidowanie śpiących za dnia wampirów oraz palenie ciał zarażonych. Po drodze wstępuje również do sklepu, aby uzupełnić niezbędne zapasy. Wraca do domu przed zmierzchem, barykaduje drzwi. Teraz znajduje czas na spożycie dobrego trunku i słuchanie jazzu na swoim gramofonie. Humor mu dopisuje, mimo że na zewnątrz rozlegają się przerażające hałasy dobijających się do domu wampirów. Zasypia.

Samotność emanuje na każdym kroku egzystencji bohatera. Wspomina on czasy sprzed zagłady. Miał żonę, córkę i przyjaciół. Najlepszym z nich był Ben Cortma, który razem z nim pracował i w instytucie badań chemicznych. Był to czas pierwszych oznak tajemniczego wirusa, w którego działanie i wampirzą przemianę doktor Morgan początkowo nie chciał dać wiary. Epidemia postępuje. Najpierw jego córka zostaje wywieziona przez służby porządkowe i spalona razem z innymi zarażonymi. Niebawem podobny los spotyka żonę Roberta. Teraz, w roku 1965, nie ma już ludzi, a jego niegdysiejszy przyjaciel Ben przeobrażony w wampira każdą nocą przychodzi ze świtą mu podobnych pod dom doktora.

Jesteś w tym mieście legendą. Żyjesz za dnia, zamiast w nocy. Pozostawiając na dowód swojego istnienia wykrwawione trupy.

Któregoś dnia spotyka jednak Ruth Collins. Zabiera ją do siebie. Podczas ich rozmowy wiele się wyjaśnia. Robert znajduje trwałe antidotum na wirus, ale okazuje się, że nie jest sam - istnieją inni tzw. Nowi Ludzie, którzy choć są zakażeni znaleźli jednak szczepionkę, dającą krótkotrwały efekt. Nowi Ludzie boją się Roberta, w ich społeczności obrósł legendą, i najbliższej nocy przyjadą, aby go zlikwidować. Czy jest więc jeszcze nadzieja dla ludzkości? Na to właśnie pytanie odpowiada "Ostatni człowiek na Ziemi".

Miasto Umarłych - John Llewellyn Moxey (1960)



Użyj krzyża jako miecza. Tylko cień krzyża może ich pokonać.

Nan Barlow, studentka profesora Alana Driscolla, który interesuje się magią, zostaje wysłana przez niego do miejscowości Withewood, gdzie ma zebrać informacje na temat zdarzeń z roku 1692. Wtedy to Elizabeth Selwyn, posądzona o czary, została spalona na stosie.
Wysłanniczka profesora zatrzymuje się w "Karczmie pod Krukiem", gdzie wkrótce zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Pojawiają się tajemnicze znaki i postacie. Wszystko to jednak jest lekceważone przez światły rozum studentki, który nakazuje jej odrzucać wiarę w takie zabobony. Już wkrótce to niedowiarstwo doprowadza do tragedii.



Tymczasem o Nan zaczyna się niepokoić jej chłopak(Bill Maitland) i dzieli się tymi obawami z bratem zaginionej - Richard Barlow . Ten wyrusza do Withewood, a w ślad za nim i Bill.
Po dotarciu na miejsce bohaterzy powoli odkryją szokującą prawdę o tajemniczym miejscu i sługach Szatana, którym będą musieli stawić czoła. Ale, jak to zdradził im nawiedzony ksiądz Russell , pokonać ich może tylko "cień krzyża".

Film z pewnością godny uwagi, choć zapewne nie budzi już takich emocji jak w czasach, gdy pojawił się na ekranach kin. Największą bolączką jest nie wykorzystanie w pełni zawartych tutaj pomysłów - wiele ciekawych postaci zostało przedstawionych dość pobieżnie, podczas gdy zasługują one na coś więcej(choćby charyzmatyczny wielebny Ruseell); sama intryga nie jest zbyt wymyślna, dzisiejszy widz szybko jest w stanie przewidzieć, co może się wydarzyć; decydująca walka między "siłami dobra i zła" zbyt krótka i przewidywalna. Mimo tego, kulminacyjny etap filmu ze sceną na cmentarzu na długo może zapaść w pamięci i choćby dla niego samego warto go obejrzeć.

czwartek, 5 marca 2009

Farenheit 451 - François Truffaut



Film zrealizowany na podstawie powieści Raya Bradbury'ego w roku 1966 nie tylko nie stracił na świeżości, ale wręcz owa mroczna wizja przyszłości urzeczywistnia się na naszych oczach, a poruszone problemy stają się co raz bardziej aktualne.

Słowo pisane zostało zakazane, wrogiem publicznym numer jeden stały się książki. Do ich niszczenia powołano straż, której zadanie polega na odnajdywaniu i paleniu książek. Ludzie czytający książki, buntownicy, odbiegający od przyjętych zasad, są łapani i poddawani specjalnej resocjalizacji, która przywraca ich do „szczęśliwego” społeczeństwa, bądź eliminuje.



Dla strażaka o imieniu Montag był to zwykły dzień pracy – odnaleźli ukryte książki i dokonali ich publicznego spalenia. Po akcji komendant zaprosił Montaga na rozmowę w sprawie awansu.
Podczas powrotu do domu, główny bohater, spotyka Julię – młodą nauczycielkę mieszkającą w sąsiedztwie. Rozmawiają, zadaje mu ona wiele pytań: „Dlaczego książki są zakazane?”, na co odpowiada: „Bo czynią ludzi nieszczęśliwymi”.
Wtedy zadaje pytanie czy on sam kiedykolwiek czytał książkę, gdy ten zaprzecza, pyta czy jest szczęśliwy...
To pytanie budzi w Montagu iskrę, która niebawem posunie go do refleksji nad egzystencją w tym iluzorycznym świecie.
Małżeństwo Montaga i Lindy jest pozornie szczęśliwe(jak zresztą wszystko w tym społeczeństwie). Ludzie sterowani są przez telewizję, skupieni w domach przed wielkimi ekranami, które nakazują im trendy oraz, poprzez pewne zabawy i gry, sztucznie zwiększają poczucie szczęścia i własnej wartości. Smutek, strach, depresja nie istnieją – na wszystkie te dolegliwości ludzie powszechnie zażywają pigułki. Tych, którzy zdradzają dziwne tendencję denuncjuje się – stworzone są w tym celu specjalne skrzynki na donosy.




Którejś nocy, dręczony wewnętrznymi pytaniami, Montag potajemnie sięga po książkę i od tej pory systematycznie czyta w tajemnicy przed żoną. Ta jednak go nakrywa i stawia ultimatum – książki mają zniknąć z domu, albo ona odejdzie.
Od tej pory Montag zaniedbuje się w pracy, czarę goryczy przepełnia wstrząsająca akcja, kiedy to strażacy odkrywają ogromną, tajną bibliotekę, a staruszka opiekująca się książkami wybiera śmierć w płomieniach.
Krąg zacieśnia się, straż przybywa do domu młodej sąsiadki Montaga, która mieszka wraz z wujem. Udaje się jej uciec i skontaktować z Montagiem. Ten wymyśla plan, który ma na celu podrzucenie książek do domów strażaków i za pomocą ich własnej broni – donosu i ognia – wypalić tych piromanów. Czy ten zamiar się uda? Przekonajcie się sami. Może wtedy zrozumiecie, że dziś żyjemy w bardzo podobnym świecie – media, Internet, bogaty wachlarz płytkich rozrywek odciągają od sztuki, trudnych, niewygodnych myśli oraz pytań i refleksji nad istnieniem...

wtorek, 3 marca 2009

FREE 1968 - 1973


Free był jednym z tych zespołów, który wywrócił mój muzyczny świat do góry nogami. Otworzył mnie na nowe garunki, których wcześniej nie uznawałem, takie jak blues, czy blues rock i pochodne. Siła tkwiła w wokaliście, który do dziś pozostaje moim ulubionym - jest nim Paul Rodgers.
Lubię wszystkie płyty grupy, uważam, że nigdy nie wydali słabego albumu, jeżeli już to dwa ostatnie odbiegały od wysokiego poziomu, którego muzycy ci wyznaczyli sobie wcześniej sami.


Free - Tons of Sobs (1968)

Materiał nagrany za pomocą bardzo skromnych srodków, mimo niskiego budżetu album od początku do końca brzmi znakomicie. Dominuje blues, jest to ciężki blues, dużo energii i mrocznego klimatu ma ta muzyka. Bardzo lubię mroczny "Worry" natomiast śmieszy mnie i staram się przymknąć oko, a raczej uszy, na "Wild Indian Woman" - muzycznie nieźle, tekst jednak jest jednym z najgorszych jakie znam.

Free - Free (1969)

Długi czas był to bezwzględnie mój ulubiony album. Dziś trudno mi powiedzieć. Gdyby nie krótkie wypełniacze typu "Mouthful of Grass" to pozycja następnego dzieła zespołu byłaby zagrożona. Właściwie wszystkie utwory z tej płyty należą do moich najbardziej ulubionych; zawiodłem się natomiast na "Free Me" - po tytule spodziewałem się wielkiego hymnu, gdzie muzyka początkowo jest spokojna, aby w finale doprowadzić do monumentalnego uniesienia z rozpczzliwym krzykiem Rodgersa. Tak jednak nie jest,"Free Me" to wyciszona powtórka z "Moonshine".

Free - Fire And Water (1970)

Opus Magnum zespołu. Album cały wypełniony jest przebojami - cóż więcej dodać? Odeszli od typowego blues(i chyba dobrze), rozleniwili się nieco - perkusista i gitarzysta uprościli swoją grę. Głos Rodgersa nie brzmi tu już jak głos zbuntowanego nastolatka, pojawiła się chrypka charakterystyczna dle niego.

Free - Highway (1970)

Czy można było wspiąć się wyżej niż na "Fire And Water"? Muzycy chyba mieli taki zamiar("The Stealer"). Powstał jednak album nieco nierówny, wyciszony, ale przyjemny. Jest tu kilka naprawdę kolosalnych utworów: "Be My Friend", "Ride On A Pony", "Soon I Will Be Gone" czy "Love You So" - te należą do moich ulubionych.

Free - Live (1971)

Najpopularniejsze utwory zespołu wykonane na żywo. Jeden utwór premierowy. Koncert to obowiązkowe uzupełnienie dla każego miłośnika Free.

Free - At Last (1972)

W moim mniemaniu najgorszy album zespołu. Nie należy tu rozumieć tego, jako zły! Po prostu nie ma już tak chwytliwych numerów, jak to miało miejsce wcześniej. Czuć, że ogień się wypalił, a konflikt między Fraserem i Rodgersem stał się już nie możliwy do zniesienia. Słucha się tego całkiem przyjemnie, ale bez większych uniesień. Moje ulubione utwory to: "Solidier Boy", "Travellin` Man".

Free - Heartbraker (1972)

Ostatni album. Zmieniony skład, zmienione brzmienie. Mimo, że uwielbiam instrumenty klawiszowe to gra przyjętego na stałe klawiszowca, Rabbita, strasznie mi się nie podoba, bo o ile kanciaste riffy grane na gitarze jakoś jeszcze brzmią, to jednak na klawiszach zupełnie źle. Album nierówny - obok znakomitych, najlepszych w karierze grupy, utworów takich jak "Heartbreaker", "Muddy Water", "Seven Angels" są tutaj takie gnioty jak pop-country "Travelin` In Style". Ogólnie nieco lepiej niz na poprzednim albumie.

poniedziałek, 19 stycznia 2009

Julian`s Treatment – A Time Before This (1970)


Grupa, o której usłyszałem niedawno i efekt ten zaowocował natychmiastowym zakupem.
Zastanawiam się dlaczego coś tak wspaniałego tak długo pozostało przeze mnie nieodkryte; dlaczego dzieło tak oryginalne i fascynujące, jakim jest „A Time Before This”, pozostaje pokryte grubą warstwą kurzu zapomnienia?

„A Time Before This”, oryginalnie wydany na dwóch LP, zawiera 52 minuty muzyki, która jest konceptem.
Autorem tego przedsięwzięcia był Julian Jay Savarin – poeta, pisarz i muzyk grający na instrumentach klawiszowych.
Jest to niezwykła muzyka, którą określiłbym mianem
fantasty rock`a – akcja tej rockowej opery ma miejsce w innym, fantastycznym świecie. Muzyka jest mroczna i baśniowa. Dominują potężne, majestatyczne organy. Gitary użyto bez przesady, a sam gitarzysta częściej sięga po flet, który to bardziej pasuje do tej muzyki.
Na płycie zaśpiewała wokalistka Kathy Pruden, której głos tnie powietrze. Trudno ją przyrównać do kogokolwiek; świetnie sprawdza się w kompozycjach o klasycznym zabarwieniu, jak i tych bardziej zadziornych, rockowych.
Muzyka, choć wymaga skupienia, nie jest trudna – nie ma tu jakichś szalonych improwizacji, skoncentrowano się raczej na melodyce niż popisach.
Album zrobił na mnie ogromne wrażenie i chyba tylko muzyczni barbarzyńcy mogą przejść obok niego obojętni!

Utwory:

1. First Oracle
2. The Coming of the Mule
3. Phantom City
4. The Black Tower
5. Alda, Lady of the Outer Worlds
6. Altarra, Princess of the Blue Women
7. Second Oracle
8. Twins of the Centauri
9. Alkon, Planet of Centauri
10. The Terran
11. Fourth from the Sun
12. Strange Things
13. A Time Before This

Wydanie: Esoteric Recordings

Cressida – Cressida (1970)



Gdy myślę o zespole Cressida ogarnia mnie uczucie radości i smutku jednocześnie. Radości, bo to powoduje świadomość, iż istnieją na świecie rzeczy piękne i wzniosłe. Smutku, bo mimo tak fenomenalnej muzyki grupa istniała bardzo krótko i zdążyła wydać zaledwie dwa albumy, trzeci był w drodze, mało brakło, ale niestety nie udało się.
Debiut został nagrany prawie w zupełności „na setę”, z minimalnymi nakładkami i wydany w roku 1970.
Recenzje były bardzo pochlebne, album sprzedawał się dobrze i wydawało się, że wszystko rokuje jak najlepiej. Kolejny album „Asylum” - choć zyskał jeszcze lepsze recenzje - miał mniejszą sprzedawalność i to po części doprowadziło do rozwiązania kontraktu i upadku zespołu.

Na płycie znajduje się aż 12 utworów i choć trudno w to uwierzyć wszystkie są znakomite oraz rozważnie podane. Zaczyna się spokojnie od „To Play Your Little Game”, muzycy widocznie nie chcą od razu wyłożyć wszystkich swych atutów i stopniują przyjemność, jaką otrzymuje się z słuchania. Z każdym kolejnym utworem dzieje się coraz więcej, by w końcu doprowadzić do „Tomorrows Is A Whole New Day” z jednym z najwspanialszych finałów w historii muzyki rockowej, gdzie na pełnym patosu podkładzie organowym rozbrzmiewa chór, a gitara szaleje wygrywając emocjonujące solo – to nie zwykła piosenka, to hymn! Jest więcej takich momentów na albumie, choćby w „Depression”, czy tytułowym „Cressida”. Utwory są bez wątpienia progresywne, ale i piosenkowe, melodyjne – uwielbiam takie połączenie. Oczywiście podstawę brzemienia stanowią organy Hammonda, czasem pianino i mellotron. Gitara daje o sobie znać w solach, o których, co tu dużo mówić – są świetne i nierzadko ciekawsze nawet od klawiszowych. Cressida to również znakomity wokal o pięknej barwie, często przyrównywany do Justina Haywarda z The Moody Blues.
Album ten (jak i zespół) należy do jednych z najbardziej przeze mnie uwielbianych, stawiam go za przykład dokonań idealnych.

Utwory:

1. To Play Your Little Game (3:15)
2. Winter is Coming Again (4:42)
3. Time For Bed (2:18)
4. Cressida (3:57)
5. Home And Where I Long To Be (4:04)
6. Depression (5:02)
7. One Of A Group (3:35)
8. Lights In My Mind (2:45)
9. The Only Earthman In Town (3:32)
10. Spring '69 (2:14)
11. Down Down (4:15)
12. Tomorrow Is A Whole New Day (5:19)

Wydanie: 1992 Repertoire Records.

poniedziałek, 17 listopada 2008

Dzyan – Dzyan (1972)



Debiut niemieckiej grupy, która wydała w sumie trzy albumy, jest kapitalną płytą, trudną, ale fantastyczną.
Utwory są w większości długie, składające się z wielu tematów. W składzie nie ma klawiszowca, jest za to saksofonista i on nadaje jazzowe brzmienie muzyce. Łatwo zauważyć, że jest to dzieło tematyczne, w pełni progresywne, dużo improwizacji gitary i saksofonu. Podwójna sekcja rytmiczna wzbogacona o rozmaite przeszkadzajki dodaje całości głębi.
To wszystko ozdobione jest przez znakomity wokal – bardzo przypominający głos Roberta Wyatta, co najlepiej słychać w utworze „Foghat's work”, który mocno inspirowany jest twórczością Soft Machine.
Uwielbiam ten album i z pewnością zadowoli miłośnika prog rocka, który miał już do czynienia z jazzowym zabarwieniem.


Edycja: Rock Fever Music RFM 003.

Utwory:

1. Emptiness (9:39)
2. The bud awakes (2:57)
3. The wisdom (10:21)
4. Foghat's work (6:31)
5. Hymn (1:12)
6. Dragonsong (7:31)
7. Things we're looking for (1:52)
8. Back to Earth (4:11)

Orange Peel – Orange Peel (1970)



Idąc za ciosem kolejny wykonawca zaliczany do Krautrocka. Spotkałem się z samymi wielbiącymi recenzjami tego jedynego albumu niemieckiego zespołu prog rockowego.
Udało mi się nabyć płytę całkiem przypadkowo, co wielu osobom zajęło spory kawałek życia na poszukiwania. Po przesłuchaniu nie miałem aż tak pozytywnego zdania, jak to się spotykałem. Jest to jednak owa płyta, która musi wewnątrz dojrzewać pewien czas.

Główna atrakcja, suita „You Can't Change Them All” jest zaiste godna uwagi, są momenty świetne, ale osobiście nie przekonują mnie jakby zbyt chaotyczne improwizacje na organach, korzystniej na tym tle wypada - według mnie - gitara, która gra sola w sposób bardziej harmoniczny i tworzy ciekawe psychodeliczne smaczki. Wokalista posiada interesujący, mocny głos i dobrze akcentuje. Do tego, co jest po suicie nie mam już zastrzeżeń – bardzo udane piosenki i przede wszystkim świetne wykonanie bluesowego standardu „Tobacco Road”, co chyba najbardziej przypadło mi do gustu na płycie.
Oddając sprawiedliwość, album pionierski, na rok 1970 w tej części Europy mało które osiągniecie rocka może się z nim mierzyć.
Edycja: CD Citystudio Media Production CMP 601-2 (2003 Germany).

Utwory:

1. You Can't Change Them All (18:15)
2. Faces That I Used To Know (3:12)
3. Tobacco Road (7:16)
4. We Still Try To Change (10:04)

Paternoster – Paternoster (1972)



Zespół z Austrii – wydał tylko jeden album, który w porównaniu z dokonaniami ówczesnej progresywnej czołówki brzmi nieco archaicznie.
Muzyka, choć oparta na przestarzale brzmiących organach, ma swój specyficzny klimat. Album jest konceptem – mówiąc krótko jest to rockowa msza. Momentami bardzo wzniośle, symfonicznie, aczkolwiek zespół otwarcie nawiązuje do rocka psychodelicznego spod znaku Pink Floyd. Ocenę całości zaniża wokal do znudzenia brzmiący tak samo w każdym utworze, ale może takie było założenie. Tą rockową mszę okrasza gitara elektryczna, która miejscami gra bardzo efektownie.
Podsumowując jest to kolejna płyta dla miłośników szlachetnego brzmienia organów.
Edycja: Ohrwaschl Records GTR 122

Utwory:

1. Paternoster (3:56)
2. Realization (3:34)
3. Stop these lines (6:57)
4. Blind children (6:16)
5. Old Danube (4:16)
6. The Pope is wrong (6:02)
7. Mammoth Opus O (8:55)

Emerson, Lake & Palmer – Emerson, Lake & Palmer (1970)



Ambicje najlepszego klawiszowca, jaki stąpał po tej ziemi, Keitha Emersona, wykroczyły poza możliwości składu grupy The Nice: wtedy postanowił założyć nowy zespół z gwiazdami, najlepszymi i równymi sobie – tak powstała supergrupa Emerson, Lake and Palmer. Ogłoszono skład zespołu i należało wydać album – owocem tego była płyta o tym samym tytule, co nazwa zespołu.

Album zawiera sześć utworów – rozpoczynający The Barbarian to dynamiczne wykonanie klasycznej kompozycji Bartoka, po niej Greg Lake serwuje jedną z najpiękniejszych jazzowych ballad, jaka kiedykolwiek powstała – „Take A Pebble”. Mroczny ”Knife-Edge” wróży koniec człowieka zgładzonego przez maszyny – Emerson przyozdabia utwór cytatem Janceka. Dwa kolejne utwory nie przynoszą już tyle emocji, acz miło się ich słucha. Album zwieńcza kolejna piękna piosenka Grega Lake – „Lucky Man”, który został nagrany bez udziału Emersona, a podstawę stanowią gitary akustyczne, wszystko oprócz perkusji zagrane przez Lake.
Płyta bardzo udana, pogratulować należy 4 miejsca na liście top albums roku 1970 w UK. Dla porównania wielkim sukcesem Deep Purple było zajęcie przez „In rock” również miejsca czwartego, co ELP przyszło bez żadnej napinki!
Edycja: CD Castle Music Ltd (UK) SMRCD055 (2001)

Utwory:

1. The Barbarian (4:33)
2. Take A Pebble {Lake} (12:34)
3. Knife-Edge (5:08)
4. The Three Fates (7:45)
a) Clotho (Royal Festival Hall Organ)
b) Lachesis (Piano Solo)
c) Atropos (Piano Trio)
5. Tank (6:52)
6. Lucky Man (4:36)

Still Life – Still Life (1971)



Płyta wydobyta, rzec by można, z mroków zapomnienia. Grupa okryta była przez długi czas tajemnicą, a tajemniczy był skład zespołu – na żadnym z oryginalnych LP nie podano składu, żadnych nazwisk muzyków, którzy dzieło to nagrali i dopiero w wyniku przeprowadzonych wieloletnich dochodzeń udało się to ustalić.
Wydali jeden jedyny album i zapadli się pod ziemię. Płyta ta jest jednym z cenniejszych białych kruków ze względu na bardzo dobrą zawartość i ograniczony dostęp.
Muzyka jest typowym rockiem organowym z początku lat siedemdziesiątych – dobrym porównaniem będzie odniesienie się do Atomic Rooster – muzycznie, Uriah Heep – wokalnie.
Mamy sześć wyrównanych i świetnych kompozycji, album nie ma słabego punktu, może tylko czasem w niektórych miejscach brakuje gitary, ale w końcu dzięki temu album jest uwielbiany przez miłośników dobrego grania na organach Hammonda.
Edycja: Repertoire REP 4198-WP

Utwory:

1. People In Black (8:20)
2. Don't Go (4:37)
3. October Witches (8:05)
4. Love Song No. 6 (I'll Never Love You Girl) (6:37)
5. Dreams (7:34)
6. Time (6:26)

Uwagi:
Polecam wydanie Repertoire z dwóch wzgledów – lepszy remastering oraz zachowana została oryginalna kolejność utworów w przeciwieństwie do włoskiej Akarmy.

Yes – The Yes Album (1971)



Mój ulubiony Yes – dlaczego? Owszem, można być zdziwionym wobec wielkości „Close to the Edge”, który jest pomnikiem w historii rocka, ale mój wybór opiera się na tym, że: The Yes Album zawiera same standardy grupy, nawet wypełniający The Clap stał się sztandarowym numerem, którego Steve Howe bardzo często wykonywał na koncertach; poza tym jest to pierwszy superalbum zespołu, który na dodatek zawiera jeszcze tą magię z czasów, gdy muzycy wypowiedzieli słowo Yes.
Nigdzie też nie jest stwierdzone, że utwory dłuższe są lepsze od krótszych tylko dlatego, że są dłuższe.
Już przy pierwszych dźwiękach rifu, w rozpoczynającym album utworze, pojawiają się ciarki na całym ciele, a gdy Tony Kaye wejdzie ze swoją zagrywką na organah Hammonda wtedy szczęka całkiem opada! Taki też jest cały The Yes Album – nic dodać, nic ująć – koniecznie trzeba znać.
Edycja: CD Atlantic Recording Corporation 7567-82665-2.

Utwory:

1. Yours Is No Disgrace (9:36)
2. The Clap (3:07)
3. Starship Trooper: Life Seeker / Disillusion... (9:23)
4. I've Seen All Good People: Your Move / All... (6:47)
5. A Venture (3:13)
6. Perpetual Change (8:50)