czwartek, 5 marca 2009

Farenheit 451 - François Truffaut



Film zrealizowany na podstawie powieści Raya Bradbury'ego w roku 1966 nie tylko nie stracił na świeżości, ale wręcz owa mroczna wizja przyszłości urzeczywistnia się na naszych oczach, a poruszone problemy stają się co raz bardziej aktualne.

Słowo pisane zostało zakazane, wrogiem publicznym numer jeden stały się książki. Do ich niszczenia powołano straż, której zadanie polega na odnajdywaniu i paleniu książek. Ludzie czytający książki, buntownicy, odbiegający od przyjętych zasad, są łapani i poddawani specjalnej resocjalizacji, która przywraca ich do „szczęśliwego” społeczeństwa, bądź eliminuje.



Dla strażaka o imieniu Montag był to zwykły dzień pracy – odnaleźli ukryte książki i dokonali ich publicznego spalenia. Po akcji komendant zaprosił Montaga na rozmowę w sprawie awansu.
Podczas powrotu do domu, główny bohater, spotyka Julię – młodą nauczycielkę mieszkającą w sąsiedztwie. Rozmawiają, zadaje mu ona wiele pytań: „Dlaczego książki są zakazane?”, na co odpowiada: „Bo czynią ludzi nieszczęśliwymi”.
Wtedy zadaje pytanie czy on sam kiedykolwiek czytał książkę, gdy ten zaprzecza, pyta czy jest szczęśliwy...
To pytanie budzi w Montagu iskrę, która niebawem posunie go do refleksji nad egzystencją w tym iluzorycznym świecie.
Małżeństwo Montaga i Lindy jest pozornie szczęśliwe(jak zresztą wszystko w tym społeczeństwie). Ludzie sterowani są przez telewizję, skupieni w domach przed wielkimi ekranami, które nakazują im trendy oraz, poprzez pewne zabawy i gry, sztucznie zwiększają poczucie szczęścia i własnej wartości. Smutek, strach, depresja nie istnieją – na wszystkie te dolegliwości ludzie powszechnie zażywają pigułki. Tych, którzy zdradzają dziwne tendencję denuncjuje się – stworzone są w tym celu specjalne skrzynki na donosy.




Którejś nocy, dręczony wewnętrznymi pytaniami, Montag potajemnie sięga po książkę i od tej pory systematycznie czyta w tajemnicy przed żoną. Ta jednak go nakrywa i stawia ultimatum – książki mają zniknąć z domu, albo ona odejdzie.
Od tej pory Montag zaniedbuje się w pracy, czarę goryczy przepełnia wstrząsająca akcja, kiedy to strażacy odkrywają ogromną, tajną bibliotekę, a staruszka opiekująca się książkami wybiera śmierć w płomieniach.
Krąg zacieśnia się, straż przybywa do domu młodej sąsiadki Montaga, która mieszka wraz z wujem. Udaje się jej uciec i skontaktować z Montagiem. Ten wymyśla plan, który ma na celu podrzucenie książek do domów strażaków i za pomocą ich własnej broni – donosu i ognia – wypalić tych piromanów. Czy ten zamiar się uda? Przekonajcie się sami. Może wtedy zrozumiecie, że dziś żyjemy w bardzo podobnym świecie – media, Internet, bogaty wachlarz płytkich rozrywek odciągają od sztuki, trudnych, niewygodnych myśli oraz pytań i refleksji nad istnieniem...

wtorek, 3 marca 2009

FREE 1968 - 1973


Free był jednym z tych zespołów, który wywrócił mój muzyczny świat do góry nogami. Otworzył mnie na nowe garunki, których wcześniej nie uznawałem, takie jak blues, czy blues rock i pochodne. Siła tkwiła w wokaliście, który do dziś pozostaje moim ulubionym - jest nim Paul Rodgers.
Lubię wszystkie płyty grupy, uważam, że nigdy nie wydali słabego albumu, jeżeli już to dwa ostatnie odbiegały od wysokiego poziomu, którego muzycy ci wyznaczyli sobie wcześniej sami.


Free - Tons of Sobs (1968)

Materiał nagrany za pomocą bardzo skromnych srodków, mimo niskiego budżetu album od początku do końca brzmi znakomicie. Dominuje blues, jest to ciężki blues, dużo energii i mrocznego klimatu ma ta muzyka. Bardzo lubię mroczny "Worry" natomiast śmieszy mnie i staram się przymknąć oko, a raczej uszy, na "Wild Indian Woman" - muzycznie nieźle, tekst jednak jest jednym z najgorszych jakie znam.

Free - Free (1969)

Długi czas był to bezwzględnie mój ulubiony album. Dziś trudno mi powiedzieć. Gdyby nie krótkie wypełniacze typu "Mouthful of Grass" to pozycja następnego dzieła zespołu byłaby zagrożona. Właściwie wszystkie utwory z tej płyty należą do moich najbardziej ulubionych; zawiodłem się natomiast na "Free Me" - po tytule spodziewałem się wielkiego hymnu, gdzie muzyka początkowo jest spokojna, aby w finale doprowadzić do monumentalnego uniesienia z rozpczzliwym krzykiem Rodgersa. Tak jednak nie jest,"Free Me" to wyciszona powtórka z "Moonshine".

Free - Fire And Water (1970)

Opus Magnum zespołu. Album cały wypełniony jest przebojami - cóż więcej dodać? Odeszli od typowego blues(i chyba dobrze), rozleniwili się nieco - perkusista i gitarzysta uprościli swoją grę. Głos Rodgersa nie brzmi tu już jak głos zbuntowanego nastolatka, pojawiła się chrypka charakterystyczna dle niego.

Free - Highway (1970)

Czy można było wspiąć się wyżej niż na "Fire And Water"? Muzycy chyba mieli taki zamiar("The Stealer"). Powstał jednak album nieco nierówny, wyciszony, ale przyjemny. Jest tu kilka naprawdę kolosalnych utworów: "Be My Friend", "Ride On A Pony", "Soon I Will Be Gone" czy "Love You So" - te należą do moich ulubionych.

Free - Live (1971)

Najpopularniejsze utwory zespołu wykonane na żywo. Jeden utwór premierowy. Koncert to obowiązkowe uzupełnienie dla każego miłośnika Free.

Free - At Last (1972)

W moim mniemaniu najgorszy album zespołu. Nie należy tu rozumieć tego, jako zły! Po prostu nie ma już tak chwytliwych numerów, jak to miało miejsce wcześniej. Czuć, że ogień się wypalił, a konflikt między Fraserem i Rodgersem stał się już nie możliwy do zniesienia. Słucha się tego całkiem przyjemnie, ale bez większych uniesień. Moje ulubione utwory to: "Solidier Boy", "Travellin` Man".

Free - Heartbraker (1972)

Ostatni album. Zmieniony skład, zmienione brzmienie. Mimo, że uwielbiam instrumenty klawiszowe to gra przyjętego na stałe klawiszowca, Rabbita, strasznie mi się nie podoba, bo o ile kanciaste riffy grane na gitarze jakoś jeszcze brzmią, to jednak na klawiszach zupełnie źle. Album nierówny - obok znakomitych, najlepszych w karierze grupy, utworów takich jak "Heartbreaker", "Muddy Water", "Seven Angels" są tutaj takie gnioty jak pop-country "Travelin` In Style". Ogólnie nieco lepiej niz na poprzednim albumie.

poniedziałek, 19 stycznia 2009

Julian`s Treatment – A Time Before This (1970)


Grupa, o której usłyszałem niedawno i efekt ten zaowocował natychmiastowym zakupem.
Zastanawiam się dlaczego coś tak wspaniałego tak długo pozostało przeze mnie nieodkryte; dlaczego dzieło tak oryginalne i fascynujące, jakim jest „A Time Before This”, pozostaje pokryte grubą warstwą kurzu zapomnienia?

„A Time Before This”, oryginalnie wydany na dwóch LP, zawiera 52 minuty muzyki, która jest konceptem.
Autorem tego przedsięwzięcia był Julian Jay Savarin – poeta, pisarz i muzyk grający na instrumentach klawiszowych.
Jest to niezwykła muzyka, którą określiłbym mianem
fantasty rock`a – akcja tej rockowej opery ma miejsce w innym, fantastycznym świecie. Muzyka jest mroczna i baśniowa. Dominują potężne, majestatyczne organy. Gitary użyto bez przesady, a sam gitarzysta częściej sięga po flet, który to bardziej pasuje do tej muzyki.
Na płycie zaśpiewała wokalistka Kathy Pruden, której głos tnie powietrze. Trudno ją przyrównać do kogokolwiek; świetnie sprawdza się w kompozycjach o klasycznym zabarwieniu, jak i tych bardziej zadziornych, rockowych.
Muzyka, choć wymaga skupienia, nie jest trudna – nie ma tu jakichś szalonych improwizacji, skoncentrowano się raczej na melodyce niż popisach.
Album zrobił na mnie ogromne wrażenie i chyba tylko muzyczni barbarzyńcy mogą przejść obok niego obojętni!

Utwory:

1. First Oracle
2. The Coming of the Mule
3. Phantom City
4. The Black Tower
5. Alda, Lady of the Outer Worlds
6. Altarra, Princess of the Blue Women
7. Second Oracle
8. Twins of the Centauri
9. Alkon, Planet of Centauri
10. The Terran
11. Fourth from the Sun
12. Strange Things
13. A Time Before This

Wydanie: Esoteric Recordings

Cressida – Cressida (1970)



Gdy myślę o zespole Cressida ogarnia mnie uczucie radości i smutku jednocześnie. Radości, bo to powoduje świadomość, iż istnieją na świecie rzeczy piękne i wzniosłe. Smutku, bo mimo tak fenomenalnej muzyki grupa istniała bardzo krótko i zdążyła wydać zaledwie dwa albumy, trzeci był w drodze, mało brakło, ale niestety nie udało się.
Debiut został nagrany prawie w zupełności „na setę”, z minimalnymi nakładkami i wydany w roku 1970.
Recenzje były bardzo pochlebne, album sprzedawał się dobrze i wydawało się, że wszystko rokuje jak najlepiej. Kolejny album „Asylum” - choć zyskał jeszcze lepsze recenzje - miał mniejszą sprzedawalność i to po części doprowadziło do rozwiązania kontraktu i upadku zespołu.

Na płycie znajduje się aż 12 utworów i choć trudno w to uwierzyć wszystkie są znakomite oraz rozważnie podane. Zaczyna się spokojnie od „To Play Your Little Game”, muzycy widocznie nie chcą od razu wyłożyć wszystkich swych atutów i stopniują przyjemność, jaką otrzymuje się z słuchania. Z każdym kolejnym utworem dzieje się coraz więcej, by w końcu doprowadzić do „Tomorrows Is A Whole New Day” z jednym z najwspanialszych finałów w historii muzyki rockowej, gdzie na pełnym patosu podkładzie organowym rozbrzmiewa chór, a gitara szaleje wygrywając emocjonujące solo – to nie zwykła piosenka, to hymn! Jest więcej takich momentów na albumie, choćby w „Depression”, czy tytułowym „Cressida”. Utwory są bez wątpienia progresywne, ale i piosenkowe, melodyjne – uwielbiam takie połączenie. Oczywiście podstawę brzemienia stanowią organy Hammonda, czasem pianino i mellotron. Gitara daje o sobie znać w solach, o których, co tu dużo mówić – są świetne i nierzadko ciekawsze nawet od klawiszowych. Cressida to również znakomity wokal o pięknej barwie, często przyrównywany do Justina Haywarda z The Moody Blues.
Album ten (jak i zespół) należy do jednych z najbardziej przeze mnie uwielbianych, stawiam go za przykład dokonań idealnych.

Utwory:

1. To Play Your Little Game (3:15)
2. Winter is Coming Again (4:42)
3. Time For Bed (2:18)
4. Cressida (3:57)
5. Home And Where I Long To Be (4:04)
6. Depression (5:02)
7. One Of A Group (3:35)
8. Lights In My Mind (2:45)
9. The Only Earthman In Town (3:32)
10. Spring '69 (2:14)
11. Down Down (4:15)
12. Tomorrow Is A Whole New Day (5:19)

Wydanie: 1992 Repertoire Records.